Ten dzień był chyba najdziwniejszym dniem w moim życiu.
Zjadłam pyszne śniadanie, opuściłam pokój, zostałam na chwilę jeszcze na przepięknym patio, żeby ogarnąć wpis na bloga, instagram i inne tematy. Wczesnym popołudniem miałam autobus do Mardin. Nauczona doświadczeniem wiedziałam, że otogar jest jakieś 20 -30 minut od centrum, więc niemal godzinę przed autobusem muszę się już zbierać.
Obsługa hotelu była świetna, Pan zrobił mi herbatę, wodę donosił, mówił, że mogę pracować jak długo zechcę, pytał czy niczego nie potrzebuję, no przekochany. To ten, co mnie tak futrował dzień wcześniej arbuzem i pistacjami 🙂 Mówił mi, że dla takich pięknych kobiet jak ja drzwi tego hotelu zawsze są otwarte i gdybym czegoś potrzebowała, to mam dzwonić! Świetne miejsce, na pewno będzie w polecanych hotelach.
No dobra, dochodzę to dworca autobusowego, ale takiego miejskiego, wiecie, bez międzymiastowych. Mówię, że chcę kupić bilet. Pan w hotelu mi mówił, że na dworcu. Na dworcu każą mi iść na przystanek i że w autobusie. W autobusie chłop nie chce pieniędzy, pyta tylko czy na otogar, mówię, że tak, jadę.
Jest 41 stopni na liczniku autobusowym i zero klimy. Nice.
Wysiadam, widzę dworzec i się zastanawiam jak tam dojść. Pan obok pyta czy otogar, ja, że evet. No to tamam, gidelim, idziemy razem, rozmawiamy. Z moim tureckim. Pan pyta gdzie jadę, w jakim hotelu spałam, ile nocy, dopytuje czy Hilton. Hilton to jak znajdę tureckiego męża, na razie budżetowo proszę pana. Odprowadza mnie do drzwi i się żegnamy.
Wchodzę na dworzec i dobiega do mnie kakofonia głosów. Sprzedawcy biletów wykrzykują miejscowości i ma się wrażenie, że kto głośniej krzyknie, ten wygra. Dupa, ja mam już bilet.
Nie ma wyświetlacza, więc podchodzę do okienka i pytam skąd odjeżdża mój autobus. Pan wyraźnie zadowolony, że przyszłam, strapił się, gdy zobaczył kupiony już bilet i odesłał do kolegi. Kolega już krzyczy guzel z daleka i też się trapi, ze bilet już kupiony, ale mówi, że platform 6. Mam jeszcze chwilę, to idę se siąść.
Siedzę se kulturalnie i jem, i podchodzi Pan, pyta gdzie jadę, o której i mówi, że platform 6, ok!
Idę do toalety, pani myje nogi w umywalce. Nie to, że nogi myje, ale że jaka wyćwiczona!
Idę na platform, zaczepia mnie kolejnych trzech panów, którzy potwierdzają, ze Mardin to o 2 z platform 6. Skąd oni to wszystko wiedzą?
Ok, przyjeżdża. Na platform 4. Siedzę, wstaję, pan mówi, to nie ten, inny mówi, że jednak ten. Kolejny, że nie. Siedzę obok pani w niqabie, uśmiecha się do mnie i mówi, że mam iść. Ok. Idę, pan steward potwierdza to tu. Idę oddać bagaż, drugi pan steward mówi, że nie. Na co ja do niego: jak nie? Przecież tutaj jadę – jak się zaczynam irytować to nadaję po polsku. A co, oni do mnie turecku gadają. Poszedł zapytał, ok, możesz jechać.
Tym razem autobus jechał rzeczywiście mniej więcej tyle ile miał, półgodzinne opóźnienie to żadne opóźnienie przecież! Po drodze zatrzymaliśmy się na dworcu w Kızıltepe – to jest tuż przy granicy z Syrią tak niemal bezpośrednio. Prawdę powiedziawszy, zrobiło to miasto na mnie bardzo złe wrażenie. Nie wiem, jakoś czułam się tam niekomfortowo. Ale niekomfortowo czułam się tez na dworcu w Rzymie, niekomfort to niekomfort.
Po drodze na trasie Sanliurfa – Mardin właściwie mija się tylko zakłady przy drodze. Nikogo nie było na zewnątrz, tylko dzieci gdzieś goniły samopasem.
Wysiadam na otogari w Mardin. Cisza, spokój. Jak nie Turcja. Nikt mnie nie zaczepia, nie chce pomóc. Podchodzę do jednego chłopaka, pytam jak dojść do centrum, albo jak wziąć autobus, bo moja apka nie ma tego miasta. Nie ma, tylko taxi. Aha. Jest 40 stopni, mam plecak, droga jest pod górkę i ma trwać według google prawie godzinę.
Chuj, idę. No i idę kawałek i zaczynam jednak szukać taxi, jak na złość nie ma. Idę dalej. Zatrzymuje się jeden facet kawałek ode mnie, ale chyba jeszcze nie mam na tyle odwagi, by wsiąść do obcego samochodu. Jakbym już tego wcześniej nie robiła. Udaję, że moja sytuacja jest opanowana i klarowna, wcale nie potrzebuję pomocy.
Idę dalej. Po 10 minutach przeklinam na czym świat stoi i dziękuję Bogu, że mam wodę. Co jakiś czas przejeżdżają obok mnie autobusy, przecież miało ich kurwa nie być??
Podchodzę na przystanek, brak rozpiski. Google maps nie działa na komunikacje miejską w Turcji. Ideolo. Siedzę chwilę i myślę. Nic nie wymyśliłam, więc idę dalej.
Najwyżej wezmę jednak tego stopa. Odwracam się, jedzie autobus. Patrzę na kierowcę, tylko patrzę. Co on w tych oczach zobaczył to nie wiem, ale stanął obok mnie na dwupasie. Pokazuje mu na mapie, gdzie jest mój hotel. Mówi siadaj. Ok, siadam. Pyta kolegi, kolega potwierdza gdzie jest i coś jeszcze. Super. Siedzę i mnie wiozą, to najważniejsze.
Jedziemy, po chwili pyta czy mam kartę miejską. Nie mam. Problem yok!
Dojeżdżamy do miasta, Pan łapie inny autobus – krzyczy do chłopaka, że ma mnie zabrać i zawieść do hotelu. Wysiadam i wsiadam do drugiego autobusu, który na mnie czeka. Of kors nadal bez karty. Problem yok!
Dojeżdżam do centrum i już teraz wiem, że bym nie doszła, ni chuja. Godzina z tym plecakiem, pod górkę przy 40 stopniowym upale to bardzo zły pomysł.
Wysiadam prawie przy hotelu i myślę sobie, że ja mam chyba ogromne szczęście. Albo jestem taka głupia, jedno z dwóch.
Idę jeszcze kawałek do hotelu, kilka minut, wszędzie pełno ludzi. Wszyscy mimo upału świeży, a ja modlę się o wodę pod prysznicem. Jedne schodki, drugie, matko, aż tyle nagrzeszyłam? Patrzę w ekran telefonu, gdzie ten hotel jest i nagle słyszę głośne: hey! Przechodziłam obok wielu sprzedawców, jednak ten się drze głośnej, odpowiadam pozdrowienie. A chłopak, pamiętasz mnie? Kuźwa, myślę se pomylił mnie z kimś, po czym dodaje: Anna. Fuck. Nie pomylił. Patrzę na gościa i nie wiem czy coś robiłam po pijaku, czy jak? Po czym on dodaje couchsurfing, ufff.
Dupa uff, przypominam sobie jednak. Pisał do mnie chłopak, gadaliśmy trochę, ale stwierdziłam, ze chcę być w Mardin sama. No i wpadłam. Co najlepsze, jest sklep był tuż obok hotelu 🙂
Wpadłam, nie wpadłam, coś po czym ja się kieruję przy doborze ludzi wokół siebie jest energia. Jak rozmailiśmy na żywo pomyślałam sobie spoko, fajny koleś, szczery. Żadne złe wibracje nie wypłynęły. Dobra, będę sama gdzieś indziej 🙂
Nie ma przypadków 🙂 więc widocznie tak miało być 🙂
Aaaaale! Ta historia ma ciąg dalszy!
A Mardin jest tak niesamowite, że zaczynam się zastanawiać czy nie zostać tutaj jeszcze jednego dnia 🙂
P.S. Marzyłam o wodzie w kranie? Woda była, tylko nie leciała z prysznica, tylko rzeczywiście z kranu, jakieś 30 cm nad ziemią. Kuźwa jak ja tu włosy umyję? Po 10 minutach Anna-prysznic 1:0
brak komentarzy